Gdy dowiedziałem się, że taki film powstaje, to wiedziałem, że muszę się na nim pojawić w kinie. Chociaż nie jestem stałym jego bywalcem, czy też maniakalnym fanem Queen. Lubię muzykę, więc muszę lubić Queen. Fakt, przez pewien czas był to mój ulubiony zespół, ale nie to mnie ciągnęło do kina albo inaczej mówiąc nie tylko to. Nie chodzi tu tylko o osobę Freddiego Merkurego, ale o całość, którą ta osoba tworzyła. Oczywiście nie sama. Taki film, to może być po prostu bomba lub klapa, nic pośrodku. Ciągnęła do kina oczywiście ta „bomba”.
Jeśli już mam zamiar wybrać się do kina, to nie czytam recenzji, by nie psuć sobie zabawy. W tym przypadku zacząłem jednak przeciągać wyjście na seans i w końcu skusiłem się przeczytać jakąś podsuniętą. Była napisana na tyle wiarygodnie, że chęć wyjścia na ten film bardzo spadła. Podsumowanie filmu tym, że warto iść, jeśli chcemy posłuchać muzyki, nie wyglądała optymistycznie. Do tego, to w tych czasach nawet płyt nie trzeba posiadać…
Ja chciałbym zobaczyć obraz Queen prawdziwy, z krwi i kości jego muzyków. Nie oczekiwałem dosłownego pokazywania scen z ekscesów Mercury’ego, chciałem tylko zobaczyć prawdę, także o nich. Przynajmniej sensownie nakreśloną. Niestety twórcy mieli na ten temat inne zdanie. Według nich niesamowita i dramatyczna historia Queen była za mało niesamowita i za mało dramatyczna, by w filmie została pokazana po prostu prawda.
W końcu do kina wyciągnął mnie kolega. Już sam początek, nawet dla kogoś o podstawowej wiedzy o zespole, niemiło zaskakuje. Początki zespołu są pokazane w sposób nieprawdziwy, fakty (nawet te czysto muzyczne) wymieszane z fikcją, a także same ze sobą. Człowieka dziwi, że ktoś dysponujący czasem i sporym budżetem musi ratować się fikcją nawet w takiej tematyce. Rozumiem, że to nie film dokumentalny, ale nie rozumiem dlaczego nie można było fabularyzować faktów, które nie były mniej ciekawe, a może i ciekawsze.
Są też plusy, dosyć słabo wyglądający na statycznych zdjęciach Malek, zyskuje w ruchu. Trochę przeszkadza pewna jego drobność w porównaniu z Freddiem. Szczególnie jeśli chodzi o twarz, ale to można wybaczyć. Chociaż zawsze zostaje myśl, że pod względem fizyczności na pewno dało się znaleźć lepszego aktora. Pomińmy nawet to, że Malek nie był pierwszym, a nawet i drugim wyborem.
Oglądamy film dalej, pojawiają się kolejne nieścisłości, niektóre niby drobne. Dla ludzi, którzy nie są w temacie nie do dostrzeżenia, ale z drugiej strony, ci którzy w nim są wiedzą, że to są ogólnie dostępne fakty, po co je przekręcać, gdy nawet filmowo nic to nie wnosi? Po to żeby zorientowani w temacie się denerwowali? Film się nie dłuży, przelatują nam obrazy i muzyka. Dobra muzyka, bo jaka miałaby być? Prześlizgujemy się po wydarzeniach, widzimy osoby, które nie istniały (szef wytwórni EMI Ray Foster), rozpad zespołu, którego nigdy nie było, rozstanie z menadżerem Johnem Reidem, za którym stać miał jakoby (przesadnie demonizowany) Paul Prenter, co nie było prawdą, jak i cała historia z tym związana… I nagle dostajemy dzwon!
Wielki występ zespołu na Live Aid nie może być wielki tylko z powodu wielkości zespołu. Muzyka, showman Freddie porywający tłum, to za mało by pokazać prawdę. Już do tej pory niektóre przekłamania trudno było przełknąć, ale żeby w takim momencie wciskać widzom, że Mercury i reszta grają posiadając wiedzę na temat choroby wokalisty? Koncert to rok 1985, a Mercury dowiaduje się o chorobie dwa lata później, zespół za kolejne dwa, i po tym czasie nie dają już wspólnie ani jednego koncertu ( ostatni 9 sierpnia 1986 roku). W tym momencie człowiekowi opadają ręce. Przecież występ uważany za najlepszy koncert rockowy w historii broni się sam! Nie potrzebuje kłamstw! Poszedłem na film o zespole Queen, a dostaję jakąś fikcję. Czy ktoś mnie oszukał? Wielki koncert to było za mało? Czy nie można było pokazać jak później Freddie dowiaduje się o chorobie, jak to wpływa na zespół, jak mówi o tym kolegom? Jak później trwa walka z czasem? Za mało dramatyczne?
Czekasz jak to rozwiążą twórcy, co dalej będzie się działo w filmie… A no tak, tak to rozwiązali… KONIEC! Film się skończył! Informacją, że Freddie Mercury umarł na AIDS w 1991 roku… Co prawda nie słychać śmiechów, ale dla mnie 'śmiech na sali”. Ja rozmawiam z kolegą, że to źle, to nie tak, że koniec w połowie (czyżby powodem zmiana reżysera w trakcie). Że ok, jakoś się to oglądało, tylko tak można powiedzieć o wielu filmach… Cóż, z czasem słyszy się i czyta, że na prawdziwy film o Queen trzeba będzie niestety jeszcze poczekać…
I historia kończy się nam oskarową galą. Nie chcę wdawać się w dyskusje ze specjalistami od montażu i dźwięku, więc odniosę się tylko do Oskara dla najlepszego aktora. Malek zaprezentował się dobrze, natomiast fakt, że w innym filmie nikt nie miałby się zaprezentować lepiej, świadczyłby raczej o niskim poziomie tegorocznej gali. Mnie nie razi, jak niektórych, że nagrodzona rola to była rola odtwórcza, bo to też można zrobić na różnym poziomie, ale pytanie jaki był poziom reszty zostaje.
Mnie razi coś innego, czyli to, że cztery Oskary dostaje film, który można by porównać do samochodu, który na najbardziej profesjonalnej wystawie dostaje nagrody za piękne felgi, dobry zestaw audio, i który z pewnej odległości nawet jakoś się prezentuje, gorzej gdy spojrzy się z bliska. Skóra, aluminium i drewniane wstawki okazują się nieprawdziwe, części są niespasowane i wszystko od tej nieprawdy i fuszerki trzeszczy, nawet muzykę płynącą z głośników zagłusza. Czy to jest poziom oskarowy? Ja bym zadał sobie proste pytanie, czyli ile byłby wart ten film, gdyby zniknęło z niego nazwisko Mercury i nazwa Queen, a reszta zostałaby na tym samym poziomie. Byłyby Oskary?